Zapada zmrok. Jak zawsze o tej porze roku październikowe wieczory mnie zaskakują. Pokrzepieni naprędce podgrzaną strawą, której nie mam śmiałości nazwać „obiadem”, wychodzimy.
Spacer. Mały i ja, i światło latarni przeświecające przez przerzedzone liście oraz kropelki mżawki. Pod pachami: donice chryzantem. Mijają nas biegacze, już nie w stylowych wdziankach, tylko w bawełnianych legginsach, miękko opiętych na udach – widomy znak jesieni. Oprócz nich, pusto. Ludzie siedzą w domach i oglądają Netflixa.
A ja oglądam ich: chciwie zaglądam w okna, zastanawiając się, czy celowo wybrali tak ciemne umeblowanie salonu, czy mówią do siebie „Kochanie”, co to jest to zielone na talerzu i czy są ze sobą szczęśliwi. W Skandynawii, gdzie nie uznaje się firanek ani żaluzji, byłby dla mnie raj. I właśnie wtedy uświadamiam sobie, że wciąż pracuję.
Piszę. Dzień wolny w życiu autora to mit.
Dobieram synonimy, kradnę ludziom szczegóły z życia, obracam w głowie fabuły. W ślad za mną ciągnie korowód postaci, którym dałam życie. Ze wstydem przyznaję, że słucham ich uważniej, niż Małego, który od wyjścia z domu opowiada o akrobacjach na deskorolce. Wyrodna matka: nie dość, że nie czeka z ciepłym obiadem, to teraz jeszcze to.
Natykamy się na hałdę liści i brodzimy w nich przez chwilę, może półtorej minuty – czas reklamowy potrzebny na poznanie nowości Loreala. I to jest moment, gdy czuję się normalna. Jest tylko tu i teraz, i zwielokrotniony dźwięk kruszenia setek sztywnych listków, mający w sobie coś z szumu morza, ale także zapowiedź trzasku zamarzniętej kałuży pękającej pod stopami.
– Słyszysz?! – pytam Małego i każę mu się wsłuchiwać w szelest otulony wieczorną ciszą. – Nie słyszysz? – dziwię się. – Idzie zima.
On patrzy na mnie szeroko otwartymi oczami, a potem nagle widzę w nich błysk i Mały uśmiecha się, bo pojął żart. Wyciąga telefon i obdzwania: babcię, ciocię… z właściwą tylko dzieciom niezachwianą pewnością, że oto ma do powiedzenia rzecz najważniejszą na świecie, raportuje jak brzmią kroki zimy. A ja pocieszam się, że może jednak daję mu coś zamiast ciepłego obiadu. Choć w sumie nie ja, lecz narrator, którego od dłuższego czasu hoduję w głowie.