Magdalena Anna Sakowska

fragment opowiadania

Konsultant Telefoniczny

Maryjka przestępowała z nogi na nogę, stojąc w kolejce. Wyglądała przy tym dość głupio: trochę jak pięcioletnia dziewczynka z pełnym pęcherzem, albo wesoła pchła cierpiąca na Parkinsona. Ale tylko w ten sposób potrafiła nie myśleć o tym, że jeśli kolejka zaraz się nie ruszy, szef niechybnie wyleje ją z pracy. Co tam wyleje: zabije jak psa.

To miało być już jej trzecie spóźnienie w tym miesiącu.

Jeden rzut oka na kasjera pozbawił ją złudzeń dotyczących prognozowanej długości życia: mucha w smole ruszała się szybciej, i to kulawa, na dodatek w stanie śpiączki. Maryjka dwa razy zmieniała już kolejkę i nic to nie dało, więc… przestępowała z nogi na nogę, a pasek od fioletowego szlafroka majtał jej się między stopami. Nie, nie zdążyła się ubrać, i tak była już spóźniona do pracy. Ale kawę mieć po prostu musiała.

Że też nie kupiła jej w piątek! Gdyby tak zrobiła, odpalałaby teraz swoją stację roboczą, jak wszyscy normalni pracownicy, racząc się aromatem… no dobra, z westchnieniem popatrzyła na to, co trzymała w dłoni i poprawiła się w myślach… czując swąd kawopodobnego proszku robionego prawdopodobnie z jakiś robaków.

Fakt był jednak taki, że bez kawy, czy też jej marnej namiastki, Maryjka nie potrafiła rano myśleć. Pierwszą, poranną filiżankę odczuwała, jakby ktoś wlewał w jej żyły krew, której tam wcześniej wcale, ani trochę nie było.

No, nareszcie coś się ruszyło. Drgnęło raczej. Ale nie kolejka, ani zakupy na taśmie, tylko tłumek oczekujący przed kasami. Pojawiła się shara. Trochę nietypowe, bo o tej porze większość sharych odsypiała nocne zmiany, ale nie znowu aż takie dziwne, żeby spowodować zamieszanie. Maryjka zapuściła żurawia na przód długiego ogonka.

Kobieta miała na ręku dziecko i właśnie prosiła mężczyznę w płaszczu z wielbłądziej wełny, żeby przepuścił ją w kolejce. Oczywiście: nie chciał. Odwrócił się bokiem, i kontemplował sufit, wszyscy wokół burczeli coś pod własnymi nosami. Shara rozejrzała się po reszcie oczekujących. Oczy miała przekrwione, a na odsłoniętych przedramionach widać było świeże sińce – musiało jej nie iść w pracy.

Wypatrzyła Maryjkę i ruszyła w jej kierunku. No, bo jakżeby inaczej: stoi baba w szlafroku w spożywczym, to musi być z nią coś nie tak. Może na tyle nie tak, że i sharą w kolejce przepuści?

Maryjka przełknęła ślinę, obserwując kobietę zbliżającą się z nadzieją w oczach.

„Cholera, cholera, cholera”, pomyślała, „kto zrobił mi tę krzywdę i wychował na tak żałośnie uprzejmego człowieka?”. A potem z cichym westchnieniem przepuściła sharą w kolejce.

 

*

Wróciła do domu zdyszana i jakimś cudem, spóźniona ledwie kwadrans. Zaprzęgła się do swojej stacji roboczej, pociągnęła łyk gorącego napoju i wydała z siebie jęk ulgi. Błogostan wyparowywał jednak znacznie szybciej niż kawa: wystarczyło jedno spojrzenie na wyświetlacz połączeń przychodzących.

Maryjka nienawidziła poniedziałków. Z jednego i tylko jednego powodu: w poniedziałki dzwonił menadżer dowodzący. I oczywiście pytał, co zrobiła w zeszłym tygodniu. Zapewne wstawał rano i myślał: „co by tu dziś… a taaak, jestem wielkim szefem i dobrze by było jakoś się wykazać”. Po czym zacierał łapki, przyrządzał sobie prawdziwą kawę, taką za kilkaset euro za funt i wybierał numer – celując w każdą cyfrę pojedynczym palcem wskazującym.

Praktycznie wszyscy średniokastowcy pracowali z domu. Nie dlatego, że pracodawca nie chciał trudzić swoich wyrobników niepotrzebnym rannym przebijaniem się przez miasto (każda domowa stacja robocza zawierała wszystkie niezbędne i całkiem zbędne narzędzia do pracy). Nic z tych rzeczy. Chodziło zwyczajnie o to, że od jakiejś dekady przez miasto zwyczajnie nie dało się przebić. Każdy, kto, z jakiś powodów, musiał dojechać na inny koniec Katowic, zażywał wcześniej zestaw leków uspokajających, a zawodowi kurierzy byli na stałej terapii psychotropowej.

Szybko z jednego dnia w miesiącu, kiedy można było pracować z domu, zrobiło się dwadzieścia. Co za tym szło, helpdesk dla domowych stacji roboczych także przeszedł na kurację psychotropową.

Jedynym problemem pozostawała kontrola nad pracownikami. Ale i z tym poradzono sobie przy odrobinie pomysłowości…

Maryjka otrząsnęła się z refleksji ogólnokrajowych, przypominając sobie o migających kontrolkach.

Szefuńcio prawdopodobnie nie zadzwoni drugi raz przed dwunastą. Zostały jej, więc, cztery godziny na napisanie projektu, który wprawi go w ekstazę. Pomysł już był. Maryjka wymyśliła nowatorską kampanię dla serialu na platformie streamingowej – nikt na rynku nie miał jeszcze czegoś takiego. Teraz pozostawało tylko ująć ją w dwadzieścia wystrzałowych slajdów. Szefuńcio będzie zadowolony. O ile tylko nie zadzwoni przed dwunastą.

Pominęła śniadanie i ubieranie się, jak zawsze, gdy czas naglił. Kołtun na głowie powoli zaczynał już swędzieć, ale czort z tym, po południu przepuści nawet fortunę na kąpiel, ale teraz musi brać się do pracy.

I właśnie wtedy zadzwonił bzyczek. Maryjka zerknęła na wyświetlacz. „Nie szefuńcio. Jakiś nieznany numer, ale nie wiadomo czy nie klient, więc lepiej odbiorę”.

– Halllo? – zapytała śpiewnym głosem, dodatkowy seksapil włożony w trzecie „l” zawsze podnosił jej punkty sprzedażowe.

Usłyszała charakterystyczną pustkę w eterze, jakby zawahanie w połączeniu, które może zwiastować, że ma się do czynienia z krezusem, którego stać na urlop w górach. Ale do niej nie dzwonili milionerzy. Musiał to, więc, być telemarketer. Ich idiotyczne centrale zawsze to robiły: opóźniały połączenie po stronie dzwoniącego. Efekt był taki, że po pierwszym „halllo” należało powiedzieć drugie, a często i trzecie, zanim w centrali nastąpiła jakakolwiek reakcja. W tym momencie nastroje po obu stronach słuchawki były absolutnie dysharmonijne: telemarketer radosny jak skowronek, a klient już na lekkim wkurwie.

Czy naprawdę zaawansowana technologia XXII wieku nie doszła jeszcze do tego jak połączyć dwie strony w tym samym momencie? Z pewnością. A zatem musiało to być działanie celowe. Tylko, po jaką, u diabła, cholerę? Maryjka znów zganiła się w myślach za nadużywanie intelektu do niewłaściwych celów.

– Halo? – powtórzyła, tym razem z bardzo twardym „l”.

– Dzień dobry! – zaświergotało w słuchawce. „Dżizas, jeśli ten człowiek mówił swoje sto pięćdziesiąte dzień dobry takim tonem, to na jakiej amfie musiał siedzieć?”, zastanowiła się.

Nie odwzajemniła przywitania. Niech się cieszy, że dostał drugie „halo”.

– Dzwonię do pani z nadzwyczajną wiadomością – zatrajkotało ptasie radio po przeciwnej stronie kabla.

„A założymy się?”, pomyślała Maryjka. „Niech zgadnę, wygrałam wczasy na Bahamach, mój numer został wylosowany z tysiąca możliwych i dostanę jedyną w życiu szansę przyjścia na wasz pokaz garnków, Apple wybrał mnie osobiście i tylko mnie, jako testera swojego najnowszego modelu, o ile wpłacę kaucję w wysokości podwójnej wartości…”.

– …osowany z tysiąca możliwych numerów i teraz stoi pani przed niepowtarzalną szansą przyjścia na darmowe badanie – kończył właśnie skowronek na byczej dawce amfetaminy.

– Dziękuję, nie jestem zainteresowana – przerwała, swoim najbardziej zniechęcającym tonem. Wyciągnęła rękę w kierunku przycisku kończącego rozmowę i zawahała się. „Nie, nie mogę tego biednemu, zaćpanemu skurczybykowi zrobić”, pomyślała.

Tamten oczywiście nie zwrócił uwagi na jej odmowę. Nigdy nie zwracali. Po prawdzie, nigdy nie rozumieli niczego, co się do nich mówi, jeśli to coś, co się mówiło, nie było numerem konta. Maryjka zastanowiła się, czy przypadkiem, przed przyjęciem do pracy, nie przechodzą jakiejś operacji osłabiającej płat czołowy.

– … pewien, że pani będzie bardzo zadowolona, taka okazja nie trafia się codziennie.

– A mi się trafia. Dzwonicie co najmniej pięć razy w tygodniu.

– No właśnie, właśnie, zatem, na jaki adres mam wysłać zaproszenie?

– Ale ja nie chcę żadnego zaproszenia.

– Ależ oczywiście, że pani chce, proszę pomyśleć, jak ważna jest troska o zdrowie, w Narodowym Funduszu na takie badanie czeka się co najmniej pięć lat.

„No, fakt”, pomyślała Maryjka i zaraz zganiła się: „przecież to z pewnością nie będzie żadne badanie, najwyżej zmierzą mi ciśnienie i przypomną, że nie ważę już sześćdziesięciu kilo, a ja to dobrze wiem, bo ostatnio przytyłam i musiałam nawet nowe książki kupić – i to nie zwyczajne, tylko encyklopedię ornitologa w twardej oprawie i jeszcze podręcznik programisty z XXI wieku, który waży chyba ze dwa kilo”.

– A co to za badanie? – spytała, podkuszona chyba przez samego Lucyfera.

– Najnowocześniejsze w Europie, technologia przyjechała do nas ze Szwajcarii i, ze względu na ogromny koszt, na razie udostępniana jest tylko najbardziej prominentnym…

„No nie no, ciul, ja nie mogę”. Rodzice, staroświeccy durnie, nauczyli ją, że należy zwracać się uprzejmie do każdego, że jeśli ktoś mówi to, nie wolno mu przerywać, że nie należy rzucać w ludzi inwektywami, że każdy, nawet ograniczony czy nieświadomy – zasługuje na szacunek. Zafajdana dezyderata. Co oni, życzyli jej żeby zdechła w wyniku doboru naturalnego? 

– Jaki organ będziecie badać!? – wydarła się na konsultanta.

– Prostatę.

Maryjkę strzeliło wiadomo co.

...