Magdalena Anna Sakowska

ciąg dalszy nastąpił

Małodobra - zakończenie

 

*

Odnalazła Jerzego za murami, klnącego na czym świat stoi. Drgnął, kiedy stanęła mu za plecami:

– Przez te cholerne mgły nic nie chce się palić – powiedział.

Stał przed nim stosik równo ułożonego drewna, a nieopodal na taczkach spoczywał młody chłopak z krostami na ciele. Marzena nie mogła oderwać od niego wzroku.

– Nie musisz go palić – stwierdziła. – To nie dżuma, to syfilis.

Przyjrzał się jej badawczo.

– Skąd możesz wiedzieć? Ciasto zmasakrowane, krosty przyschnięte, nie da się już rozpoznać choroby… zresztą, jeśli go nie spalę, miasto nie da mi spokoju, znasz Thalloris.

Zawsze używał tego starego, łacińskiego określenia Winnego Grodu. W jego ustach brzmiało ono pieszczotliwie i była to jedna z tych rzeczy, za które Marzena go kochała.

– Muszę ci coś powiedzieć – głos jej zadrżał. Tak jak powieka.

Spojrzał na nią poważny, zaniepokojony.

– Ja mam jakieś dziwne sny. Widziałam w nich tego chłopaka. Jak obcasem rozbijano mu głowę. Widziałam go jeszcze za życia.

– Daj temu spokój, to tylko sny. Może jakieś złe duchy.

Ukryła twarz w dłoniach

– A co, jeśli to ja jestem złym duchem?

– Nie jesteś, Marzanno – stwierdził czule, i z taką pewnością, że prawie mu uwierzyła.

– Ty coś wiesz, prawda, coś o mnie? – spytała. Nie odpowiedział.

– Powiedz mi, proszę.

Popatrzył na nią jeszcze raz i wiedział już, że nie odpuści.

– Wiem, że jesteś, kim jesteś. Każdy jest tylko tym, czym jest – rzucił za siebie, odchodząc po suchsze drewno.

 

*

Krzątała się po domu, cała w skowronkach – od trzech nocy nie miała koszmarów. Radosny nastrój pchnął ją ku wiosennym porządkom. Wietrzyła izbę, wietrzyła pościel, wyciągnęła skrzynie ze starociami i starannie zdejmowała z każdego kurz. Cieszyła się ptakami, które powoli zaczynały się budzić po zimie i ciepłym wiatrem, który owiewał jej włosy. Oczekiwała na nowe. Choć nie bardzo potrafiła sobie wyobrazić, co to właściwie będzie: nie przypominała sobie poprzedniej wiosny, ani poprzedniego lata. Zabawne jak człowiek szybko zapomina i każda nowa wiosna staje się tą pierwszą.

Właśnie kończyła wycierać podłogę na sucho, kiedy usłyszała pukanie do drzwi. Kupiec zbożowy, herr Wolf, przyszedł pokazać gojący się nos.

Marzena odwinęła bandaż i poczuła zapach zgnilizny. Dotknęła opuchniętego miejsca i usłyszała, jak trzeszczą pęcherzyki powietrza wypełnione gangreną.

Spojrzała na mężczyznę: siedział, otępiały z bólu i lekko nadąsany. Nie wiedziała, jak mu powiedzieć, że to koniec. Nic już nie można było dla niego zrobić. Więc zawinęła z powrotem sukno i powiedziała, że wszystko będzie dobrze.

Wyraźnie się ucieszył, kiedy to usłyszał.

– Byle do wiosny! – rzucił na odchodnym i Marzena pomyślała, że tym razem naprawdę jej dobrze życzył.

 

*

Wiadomość o śmierci znanego kupca zbożowego szybko obiegła Zieloną Górę. Taka szkoda. Zdrowy chłop. Zamordowany w łóżku.

Ludzie zaczynali się bać.

Oczekiwali wiosny, Jarych Godów oraz tego, aż wreszcie coś się wydarzy. I, jak się później okazało, frau Edelmanin postanowiła im to wszystko dać.

Marzena siedziała pochylona nad pudełkiem z pamiątkami. To miał być ostatni raz, dziś wyrzuci stary powróz, tak jak o to prosił. Pieściła go jeszcze w rękach, pielęgnując wspomnienie – jedno z niewielu, które miała. Przestanie też pić. W końcu idzie wiosna, idzie nowe, trzeba wziąć się za siebie…

Żona sukiennika wparowała do środka jak wicher. Na czele niespokojnej ciżby i kilku miejskich rajców.

– To ona! – wycelowała w Marzenę paluch. – To ona ich wszystkich zabila. Herr Wolf opowiedział mi, że znalaz dowód na jej przedramieniu, zanim… zanim jego też… – dobyła z siebie teatralny, gardłowy szloch.

Uwierzyli jej od razu. Uwierzyli nawet zanim cokolwiek powiedziała, zanim obnażyli ślady ugryzienia na ramieniu. Wszyscy wiedzieli, że to jest właściwy moment na burzę. Burza musi przejść, by powietrze się oczyściło. A Marzena była żoną kata, wiedźmą, znawczynią ziół… I oni wiedzieli, co się z takimi robi.

Zdrętwiała. Nie mogła wydusić słowa, nie mogła rzucić się do ucieczki. Zresztą, po co?

Wywlekli ją na ulice Zielonej Góry, a ona był im powolna.

Nieopodal ulicy Drzewnej znajdował się staw do pławienia czarownic, całkiem blisko katowni, więc uwinęli się sprawnie. Tłum stanął na brzegu i oczekiwał pierwszego plusku. Rajcowie jednak zawahali się. Wydano dekret zakazujący zielonogórzanom skazywania czarownic na karę śmierci. Niechybnie wieść o sądzie na Marzenie dosięgnie cesarskiego dworu, a wówczas mogą polecieć głowy.

Głowy, które nie miały ochoty spadać, zaczęły się powoli odwracać i kręcić przecząco do frau Edelmanin. Ale kobieta nie od tego była żoną znacznego sukiennika, żeby ją to powstrzymało.

– Rajcowie do domów – krzyknęła. Nic tu po was. Tu… będzie działał lud – oświadczyła, przytrzymując Marzenę za włosy.

Kobieta obserwowała to wszystko przez mgłę. Przez prawdziwą mgłę, która znów uniosła się z pól i zaczynała ją wołać. Nikt inny zdawał się tego nie zauważać, ale meandrowała ulicami Zielonej Góry, jakby czegoś szukała. Albo kogoś.

Goniła Marzenę. Podążała za nią, gdy ciżba ciągnęła ją po ukochanych ulicach miejsca, które było jej domem, i którego nigdy nie potrafiła porzucić. Wlokła się za nią, gdy lżyli okrzykami. Obserwowała, jak idą pochodem w kierunku Złotej Łączy. Nie mogli jej utopić w katowskim stawie, ale dlaczego nie gdzieś indziej? Wiedzieli, co robi się z wiedźmami, po prostu nie mogli tego zrobić w urzędowym miejscu.

Wyglądało na to, że Marzena nie doczeka wiosny.

Zaczerpnęła ostatni oddech i pozwoliła się zanurzyć. Jak szmaciana kukła.  

 

*

Podobno, kiedy Bachus ginął z ręki tytanów, krople jego krwi padły na Winny Gród i zapoczątkowały szczepy rosnących tam winorośli. Wszyscy, słuchając tej legendy, koncentrowali się na winogronach. Marzena wolała myśleć o ziemi, piaszczystej, kwaśnej ziemi nasączonej krwią boga. Rozmawiali o tym wielokrotnie. Najczęściej w zimowe wieczory. Rzadziej: w zimowe poranki. Innej pory roku dla nich nie było.

Teraz złożył ją w tej właśnie ziemi, wykonując swój katowski obowiązek.  Płacząc.

Zasłonił jej oczy dłonią. „Przynajmniej teraz już nie będzie ci drgać powieka”, zażartował.

Nie odpowiedziała, cała zimna i cicha.

– Bywaj, Marzanno – pożegnał się. Nie wiedział, co jeszcze mógłby powiedzieć. Nigdy nie był dobry, w odnajdywaniu słów. Zresztą, miał wrażenie, że wszystkie już zostały zużyte.

Za pierwszym razem, oczywiście, mówił najwięcej. Łzy i słowa lały się z niego strumieniami, mieszając się w coś w rodzaju zupy rybnej. Nie wiedział, dlaczego rybnej, ale miał przekonanie, że właśnie takiej: słodkiej, słonej i lekko śmierdzącej.

Mówił jej wówczas o tym, jak bardzo będzie tęsknić. Zaklinał, by wróciła.

Za drugim razem było niemal tak samo, choć zaklinać już nie musiał.

Dlaczego mieszkańcy Zielonej Góry nie pamiętali, że cały czas skazują na śmierć tę samą kobietę, dlaczego nie dziwili się, gdy pojawiała się znów, na koniec jesieni? Jerzy nie miał bladego pojęcia, ale łączył ten fakt z piciem przez nich, w nadmiarze i z osobliwym zapamiętaniem, wciąż tego samego zielonogórskiego wina.

Sam nie pamiętał, dopóki się z nią nie ożenił.

A może odrobinę właśnie pamiętał? To dlatego poprosił, by za niego wyszła. Marzena upierała się, że to przez gest absurdalnej uprzejmości, siłę dotyku niedotykalnego, czy coś w tym rodzaju. Ale który chłopak ożeniłby się tylko dlatego, że dziewczyna się do niego uśmiechnęła? Zresztą, może któryś, ale z pewnością nie on. Nie, jemu chodziło o coś więcej, coś ledwie uchwytnego, ale jednak realnego, jak… jak wrażenie pokrewieństwa dusz. Gdy wtedy spojrzał jej w oczy, poczuł, że ją zna.

I teraz zaczynał podejrzewać, że właśnie tak było: kolejny nieświadomy oprawca z powidokami wspomnień.

A kim była ona?

Tym, kim była.

Demonem tej ziemi. Mesjaszem tej ziemi. Miejskim katem.

Jaka to zresztą różnica? To tylko słowa, słowa zawsze człowieka zdradzają.

Ważne, że była Marzanną.

– Niedługo znów się zobaczymy – wyszeptał jeszcze, zanim odszedł.

A potem pomyślał: „byle do zimy”.