Magdalena Anna Sakowska

opowiadanie opublikowane w fantazjach zielonogórskich 8, teraz po drobnej redakcji odautorskiej

Małodobra

PROLOG

Rozpoznał ją już od progu. Uchyliła drzwi i wślizgnęła się do środka, niemal bezszelestnie. Jego stare kości przeszyło zimno mgły wijącej się na dworze w tę nieprzyjazną noc. Słyszał, jak słoma wyściełająca klepisko ślizga się pod jej stopami, czuł, jak się zbliża. Udawał, że śpi, ale serce utknęło mu gdzieś w gardle. Nie chciał umierać.

Spróbował zacisnąć dłonie w pięści, ale zdrewniałe stawy odmówiły posłuszeństwa. Prawda była taka, że już od dawna nie wstawał z łóżka i nie całkiem nawet pamiętał, jak to się robi. Był nieprzyzwoicie starym człowiekiem. I głodnym. Ta idiotyczna myśl jakoś nie chciała go opuścić – jeśli teraz zginie, nigdy już nie weźmie niczego do ust. A tak bardzo chciało mu się kiszonej kapusty! Więc bał się, bał się z każdym krokiem, z którym się do niego zbliżała. Bał się o tę kapustę.

Jutro synowa miała przywieźć ze sobą niebecz, jego ulubioną zupę. Wystarała się specjalnie dla niego, a na przednówku to był nie lada wyczyn. Do tej pory żarł tylko otręby i te gorzkie, paskudne żołędzie, taka ich mać. A niebecz… żal pomyśleć… miał być oczywiście z kapustą.

Uniósł powieki, kierując na intruza rozżalone spojrzenie i przyżółcone białka oczu – stała już niemal nad jego łóżkiem, przyczajona wpół kroku, gibka i zwinna. Kiedy tylko spojrzał w jej twarz, poczuł pewność, że przyszła go zabić. Było coś, w zaciętym wyrazie jej warg, coś w spokoju w jej oczach… Ale tak naprawdę wiedział już wcześniej, gdy nieruchoma sylwetka pojawiła się w progu jego domu, bez tradycyjnego pozdrowienia (tak przychodzili tylko mordercy i złodzieje, a u niego nie było czego kraść). To wtedy sięgnął ręką pod siennik i wymacał ostrze schowane gdzieś, kiedyś, na wszelki wypadek. Nie chciał uczynić jej krzywdy, nie było wielu rzeczy, o które warto byłoby walczyć – chodziło mu właściwie tylko o tę kapustę.  

Chwycił rękojeść i wyciągnął spod siebie nóż do oprawiania kóz. Skręcił rękę w nadgarstku i ciął na oślep, zaciskając starcze powieki. Za wolno. Zdążyła zejść z linii ciosu, chwycić jego rękę i złamać jak suchą gałązkę, którą może w istocie naprawdę była. Prawdę powiedziawszy, zrobiła to wręcz niedbale.

To go rozzłościło. Owszem, domyślał się, że miała wprawę i wcale nie był jej jedyną ofiarą, ale żeby taki brak szacunku? Ugryzł ją – jej jędrne, młode ramię – swoimi spróchniałymi zębami. Poczuł w ustach ciepły, słony smak.

A zaraz potem ból szczęki, nagły skurcz. Jęknął, ale zasłoniła mu usta i zacisnęła dłonie na szyi. Chwycił je, próbując oderwać, odzyskać dopływ powietrza. Na próżno. „To by chyba było na tyle”, pomyślał. I wówczas przyszło mu do głowy, że wcale nie jest zły na nią, jest wściekły na siebie. Że się tak haniebnie postarzał, że robi pod siebie i, nie wiedzieć, czemu, śmierdzi naftaliną. Jeśli się dobrze zastanowić, to był na siebie o tę starość ostro rozeźlony od jakiś pięciu lat. Może wreszcie czas było przestać.

Poczuł, jak jego ciało walczy samo, nowo zmobilizowaną, ostatnią siłą. Węzły mięśni napięły się tak, jakby zaraz miały pęknąć, a nogi bezwładnie wierzgały w konwulsjach. Ale on patrzył na to obojętnie, jakby już wcale go tam nie było.

 

 

 

 

 

*

– Byle do wiosny – krzyknął za Marzeną kupiec, kiedy oddaliła się od straganu. Wydawało się, że jest to wręcz oficjalne pozdrowienie na przednówku. W końcu: czego innego można było życzyć człowiekowi w poście? Tylko: wiosny. I żeby się to wszystko wreszcie skończyło.

Na razie jednak zima wciąż trzymała, i targ straszył smętną pustką. Worki ze zbożem, które mijali, wypełnione były tylko do połowy lub czasem nawet w jednej trzeciej. Aż się trzeba było schylić, żeby dotknąć ziarna i poczuć jak prześlizguje się między palcami. Marzena uwielbiała to uczucie, jakby była u źródła życia: chłodnego, miękko zapylonego, przepływającego przez rękę jak woda. I to rzeczywiście było życie. Popatrzyła jak gruba mieszczka, stojąca obok niej, nurza paluchy w worku owsa i westchnęła z zazdrością.

Jej samej nie wolno było tego robić, gdyby tylko zanurzyła dłoń w worku, musiałaby kupić cały.

– Daj spokój – mąż szturchnął ją łokciem, a potem nie powiedział już nic, bo nie było w jego zwyczaju marnotrawić słów.

Zamiast tego podszedł do kupca i podetknął mu pod nos otwartą dłoń. Nos był krzywy, przefasonowany już wiele razy, a dłoń była wielkości łopaty. Kupiec skrzywił się z niezadowoleniem. Jerzy znów nic nie powiedział, tylko podetknął dłoń bliżej, uważając jednak by nawet delikatnie nie musnąć opornego kupca. Ów niechętnie sięgnął po szuflę i nasypał ziarno na dłoń Jerzego. To najtańsze. Mąż Marzeny zacisnął zboże w garści i przesypał do worka, po czym znów podetknął dłoń pod nos kupca. Tamten spojrzał mu buńczucznie w oczy.

– Z każdego rodzaju ziarna – Jerzy zacytował „prawo garści”, które dawało katu możliwość otrzymania za darmo tyle zboża, ile zmieści mu się w dłoni. Dlatego Marzena wiele razy dziękowała bogom, że dłonie Jerzego były takie duże.

Kupiec wziął ponownie szuflę i nasypał po kolei każdego rodzaju zboża. Poddał się. Widać wykalkulował, że lepiej, by nikt nie zobaczył Jerzego przy jego straganie, i że warte jest to tych kilku garści ziarna. Wszak, nawet niechcący, kat mógł jednak czegoś dotknąć albo otrzeć się o worek – a wówczas szlag trafi całe ziarno, będzie skażone, nieczyste. Może nie naprawdę, ale ludzie zaczną się targować. W końcu, nawet jeśli kat niczego nie dotknął, a pozostawał zbyt długo przy kramie, unosiło się nad nim swoiste odium.

Dlatego to samo prawo, które gwarantowało katu prawo garści, nakazywało mu kupić wszystko, co tylko by musnął. Jerzy był jednak wyjątkowo zręczny i delikatny. „Zadziwiające co udawało mu się w nocy zdziałać tymi potężnymi rękoma”, pomyślała Marzena i szybko odciągnęła męża od kupca, burczącego coś o hyclach, kurwach i czarownicach.

Tym razem nie usłyszeli na odchodnym serdecznego „byle do wiosny”, prawdę powiedziawszy, usłyszeli dokładnie odwrotne życzenia. Wypowiedziane charkliwie przez nierówno zrośnięty nochal, wielokrotnie łamany w pijackich burdach.

„I tobie też”, pomyślała w duchu „Rzeźnikowa”, uśmiechając się do męża.

 

*

Marzena rozmasowała posiniaczone przedramię i poczuła, jak słońce muska jej kark, więc odruchowo cofnęła się do cienia. Jako że było jeszcze przed południem, a ona znajdowała się w zachodniej części rynku, nie musiała daleko szukać. Odwróciła się i zadarła głowę, patrząc na ratusz, który owego cienia dostarczał: dwupiętrowy murowany budynek, pokryty eleganckim tynkiem, chluba miasta, skrywająca w podpiwniczeniu dodatkowe atrakcje… Wzdrygnęła się, opędzając od natrętnej myśli i skierowała umysł na inne tory. Nie może teraz zejść do piwnicy, nie kiedy Jerzy jest razem z nią, a przynajmniej gdzieś w pobliżu.

Ciekawe, pomyślała, że ratusz był tak nowoczesny tylko dzięki pożarom regularnie pustoszącym Zieloną Górę. Ciągle i od nowa odbudowany i przebudowany, powoli dochodził do doskonałości. Gdyby nie pożoga dwadzieścia lat temu, pewnie nikomu nie przyszłoby do głowy go otynkować. A tak, wszyscy kupcy zjeżdżający z najodleglejszych krain mogli podziwiać jak zielonogórzanie potrafią się postawić. Chaos oraz zniszczenie to narzędzia postępu. Żeby mogło przyjść nowe, stare musiało odejść i taka była odwieczna prawda.

Marzena zmrużyła oczy i wsłuchała się w gwar rynku: ludzie bzyczeli jak osy. Targowali się niemrawo, bo i na przednówku nie było o co, ale kłócili się jak zwykle – zawzięcie i z pasją. Im dłużej słuchała, tym większy odczuwała dyskomfort: mlaskanie języków, zachrypnięty głos posługaczki, niestaranne wymawianie wyrazów przez wiecznie spoconą frau Edelmanin, której skrzekliwy głos wyróżniał się w tłumie. Były też zapachy: wszechobecny smród nieświeżego mięsa wciskanego kupującym za połowę ceny, kwaśny odór ludzi, którzy przyjechali tu bez śniadania i właśnie trawili własne żołądki, ale także delikatne piżmo woniejące od bogatych sukienników, kupców i rzemieślników, którzy zawsze mieli co jeść. Latem wszyscy byli spoceni i sprawiedliwie nieświeży, ale wczesną wiosną ta grupa wyróżniała się na tle innych: brak fizycznej pracy, oraz częstsze kąpiele czyniły ich zapach niemal przyjemny dla niezwykle wyczulonego nosa Marzeny. Wszystko w niej było napięte jak struna: węch, słuch, i ten nienazwany szósty zmysł, który sprawiał, że czasem widziała, albo rozumiała więcej, że jej sny miały znaczenie.

Teraz właśnie podpowiadał, że zaraz zacznie ją boleć głowa.

Postąpiła jeszcze odrobinę pod mury ratusza. I jeszcze jeden mały kroczek. Uśmiechnęła się na myśl o postąpieniu jeszcze dwunastu kroków w dół, bo tyle właśnie liczyły schodki prowadzące do piwnicy. W końcu nic złego nie stanie się, jeśli tylko pobawi się myślą. Wyobraziła sobie, że pochłania ją zimny i ciemny tunel prowadzący do winiarni i jak ten świat na górze, świat ludzi, którzy nie myli zębów i nie prali bielizny, zamyka się dla niej, pozostając jedynie odległym wspomnieniem. Owszem, wino żłopali tam zielonogórzanie tak samo nieświeży jak wszyscy pozostali, ale ona sama była tam inna, jakby: bardziej zrównoważona i wolna. Zamruczała przeciągle, i właśnie wtedy z zamyślenia wyrwał ją skrzekliwy głos frau Edelmanin. Znienacka weszła na wysokie tony, najwyraźniej podekscytowana tematem i przebiła się przez zgiełk tłumu. Marzena złowiła fragmenty rozmowy: „potwól… morderca w Grunbergu… jak to możliwe, żeby u nas takie rzeczy… pozbyliśmy się czarownic, a tu nowi czart… zaduszony, sine plamy na szyi…”, dziewczyna odwróciła głowę i spojrzała na rybie usta frau Edelmanin, jakby to miało pomóc w rozróżnieniu poszczególnych wyrazów. Tamta najwyraźniej spostrzegła ruch jej głowy, bo odwróciła szyję i pomachała w kierunku Marzeny. Na jej twarzy wykwitł nieszczery uśmiech.

– Dzień dobry, frau Edelmanin – żona kata powiedziała uprzejmie, podchodząc do żony sukiennika oraz grupki mieszczek stłoczonych na rynku mięsnym na południe od ratusza. Kobieta w odpowiedzi zmrużyła oczy, ale nie zaszczyciła jej pozdrowieniem – dla wszystkich musiało być jasne, kto tu komu powinien się kłaniać. Zapewne najchętniej całkiem zignorowałaby obecność Marzeny, tak jak ignoruje się posługaczki, ale Jerzy był, bądź co bądź, urzędnikiem miejskim.

Pozostałe mieszczki odsunęły się nieznacznie, formując półokrąg. Niby to robiły Marzenie miejsce, ale z drugiej strony bacznie pilnowałyby się o nią przypadkiem nie otrzeć. Infamia.

– Słyszałaś o tym strasznym morderstwie? – wypaplała wreszcie któraś, najwyraźniej rada, że to ona pierwsza przekazuje wiadomość. Marzena pokręciła tylko głową. – Ktoś starego Bartosza w nocy zaciukał. Znaczy, nie zaciukał, tylko udusił. Na śmierć, uważasz. Kaput.

– To straszne – odrzekła katowa, bo najwyraźniej takiej właśnie reakcji od niej oczekiwano.

– Ano i straszne, straszne – pokiwała głową inna, węch Marzeny podpowiadał, że cierpiąca na nieżyt nosa. – Nic nie zginęło, nikomu innemu nic się nie stało: tylko głupi, stary starzec, który nikomu już nie był potrzebny. Dziwne. To już czwarty taki przypadek w Grunbergu.

– To normalne – odpowiedziała Marzena. Tacy ludzie zawsze odchodzą na przednówku. Chyba że uważacie, iż w Winnym Grodzie – kobieta wyraźnie zaakcentowała tę nazwę – grasuje jakiś morderca?

– Potwól! – zaskrzeczała frau Edelmanin. – Poootwól!

– Czy to aby nie przedwczesna ocena? Łatwo wpaść w panikę… – Marzena nie mogła powiedzieć więcej. I tak już prawdopodobnie pozwoliła sobie na zbyt wiele, podważając zdanie frau Edelmanin. Właściwie, w ogóle nie powinna się odzywać, choćby na temat pogody. Nie dość, że była żoną kata, to jeszcze ciążyło na niej oskarżenie o czary sprzed wielu, wielu lat. Ale takich rzeczy nikt nigdy nie zapominał. Byli tacy, co twierdzili, że nie chodziłaby po tym świecie, gdyby nie niedawno wydany zakaz wydawania wyroków śmierci w procesach o czary w Zielonej Górze. Prawda natomiast była taka, że uratował ją jej mąż.

Znaczy: zdaje się, że taka właśnie była prawda. Marzena nie była absolutnie pewna swoich wspomnień tamtych wydarzeń. Ani, szczerze mówiąc, żadnych innych wspomnień. Już wtedy zdarzało jej się szukać zapomnienia w kwaśnym zielonogórskim winie, i dokładnie tam je znajdować. Odczuwała to, jako swoisty rodzaj równowagi: zmysły wspierały ją aż nadto, natomiast pamięć nie narzucała się zbytnio swoją obecnością.

– Dajecie się ponieść wyobraźni – Jerzy stanął za Marzną i położył rękę na jej ramieniu. Nie widziała, kiedy się zjawił i jak przebił się przez krąg kupieckich żon. On nigdy nie bał się wychylać. – Starcy rzadko dożywają wiosny, ot i cała historia. Cała reszta to tylko czcze bujdy. Tyle samo ich odeszło w tym roku, co i w poprzednim. Wiem, bo kopałem groby dla wszystkich.

Oburzona frau Edelmanin łapała bezgłośnie powietrze ustami, jak ryba wyjęta z wody. Wreszcie udało jej się wyartykułować myśl, ale zapomniała seplenić:

– Tak? I niby od naturalnej śmierci Bartosz miał na szyi sine ślady?

– On lubił tak… na ostro… jego żona już nie żyje, bo było nieco starsza od niego, ale pewnie jakaś dziewczyna w obejściu została – Jerzy wzruszył ramionami i uśmiechnął się paskudnie półgębkiem.

Tłum mieszczek zaszemrał, wyraźnie wzburzony. Marzena zauważyła, że coraz więcej osób przysłuchiwało się rozmowie, krąg mieszczek pęczniał. Jerzy z pewnością również musiał to zauważyć, i może właśnie dlatego jeszcze się rozpędzał: – Pamiętacie, jak ochotnie stary Bartosz brał udział w procesach czarownic…?

– Hola, hola – zafalowała biustem frau Edelman – to służba miastu byla, taka sama albo i nawet lepsza – zaznaczyła wyraźnie – niż waszmościowa. On, zamiast się z czarownicami żenić, wylapywał je i ludzi przed nimi bronił.

Jerzy zesztywniał w karku, Marzena niemal słyszała, jak tężeją mu mięśnie.

– Biedny Bartosz – ciągnęła żona sukiennika – zęby powyłamywywane i zakrwawione miał, jakby się bronić usiłował. Niechybnie jeśliby tu wszystkich obecnych na rynku obejrzeć – taksująco spojrzała na Marzenę – znalazłby się ktoś z siniakiem i śladami klów…

– On już kłów dawno nie miał – wycedził przez zęby kat – sam mu ostatniego urwałem, kiedy zżółkł i się zaśmiardł. „Biedny” Bartosz już raczej nie kąsał. Czego nie można powiedzieć o lieber frau Edelmanin. – Marzena zobaczyła, jak żona sukiennika gwałtownie nabiera powietrza, po czym wypuszcza je z dźwiękiem, jaki zazwyczaj wydają stare purchawki. – Bywaj, byle do wiosny, frau Edelmanin…

Mistrz Małodobry ujął żonę pod rękę i odszedł spokojnie, przez rozstępujący się tłum. Na jego rękawie powiewały trzy kawałki kolorowego sukna – jego stygmat i „herb”.

 

*

Z początku sądziła, że to kac, ale nie przeszło do południa, więc najwyraźniej się myliła. Wyciągnęła, więc, zioła – ostatnią partię z zeszłorocznych lichych zbiorów. Przetarła stół trzy razy w lewo i trzy razy w prawo, nie dlatego że była przesądna, tylko dlatego, że była czysta. Ułożyła zioła równo na suchej powierzchni i pokruszyła w moździerzu, zaciągając się zapachem obiecującym ulgę. Miała nadzieję, że to tylko migrena, a nie ta inna przypadłość, która niekiedy ją nawiedzała.

Pukanie było tak nachalne, że aż nieuprzejme. Rzuciła wszystko i podbiegła do drzwi, żeby ten ktoś jak najszybciej przestał w nie walić. Kiedy otworzyła, stanęła wprost przed paskudnym, złamanym nochalem. Kupiec spotkany na targu, również teraz się nie uśmiechał.

– Tak? – spytała.

– Mistrz Małodobry jest?

Oho, teraz to Mistrz Małodobry, a rano był hycel.

– Nie ma.

– A gdzie?

– Psy wyłapuje – odrzekła mściwie. Rzeczywiście, wyłapywanie bezpańskich stworzeń było jednym z obowiązków miejskiego kata, ale tym razem jej mąż doglądał pachołków usuwających kloakę.

Tak, likwiduje wszelkie męty, i lepiej, żebyście mu za to, bęcwały, byli wdzięczni – pomyślała.

– Aha, to ja wrócę później.

– O co chodzi? – spytała z żalem, bo w głębi serca bardzo chciała, żeby już poszedł. 

– Źle mi się oddycha.

Nie trzeba było tyle razy w mordę zarabiać.

– Mogę pomóc.

Obrzucił ją pełnym zwątpienia spojrzeniem, ale spytał z nadzieją:

– Ziółkami?

– Nie – odparła – tu żadne ziółka nie pomogą, nos złamać trzeba i na powrót złożyć.

– To wrócę później…

Najwyraźniej nie wierzył, że niewiasta nadaje się do takich rzeczy.

– Jak chcesz. Na pewno mąż się ucieszy, jak cię zobaczy.

Racja.

– No dobra – zastanowił się chwilę i usiadł na pobliskim zydelku. – A boleć bedzie?

– Bedzie.

Nie bardzo go żałowała, ale pomoc lekarską uznawała za jeden ze swoich obowiązków. Jej mąż był katem i musiał uzdrawiać. Często uzdrawianie polegało właśnie na łamaniu, zabijaniu, i usuwaniu rzeczy, których nikt inny nie chciał dotykać. Taka praca i już, nic się na to nie poradzi. Ale na ból przebrzydłego nochala mogła coś poradzić, więc westchnęła ciężko i dała mu ziół, które uprzednio przygotowała dla siebie. Utrzydupa nie podziękował.

A potem, szybko i nad wyraz sprawnie złamała mu nos. W przeciwieństwie do niego nawet się nie skrzywiła. Była silna. I nie była uczuciowa, przynajmniej nie w ten małostkowy sposób, w jaki zwykle przeżywały swoje emocje białogłowy.

Zainstalowała drewienko, obandażowała suknem i rzuciła krótko:

– Gotowe, przyjdź się pokazać przed Jarymi Godami. I przynieś ze sobą jakieś zboże na zapłatę. Może owies, tak owies najlepiej.

Spojrzał na nią, jakoś tak…

– Sama taka tu siedzisz, w tej wieży pod miastem, jak jaka zamknięta księżniczka. Może zapłacę w naturze…

Odwróciła się na pięcie, ale zdążył złapać ją za nadgarstek, zanim się od niego oddaliła. Syknęła z bólu, choć nie złapał znowuż aż tak mocno.

I on to zauważył. Dlaczego była taka nieostrożna? Podwinął rękaw jej sukni i zobaczył duży siniak oraz ślady niedawnego ugryzienia.

Był głupi, ale nie w ten sposób, by nie powiązać ze sobą faktów.

Cofnął się z przestrachem pod ścianę, nagle pobladły. 

 

*

Cały dzień szarzało, szarzało, aż się wreszcie ściemniło. Jak to na przednówku. Marzena już nie miała siły na obowiązki domowe, więc wyciągnęła pudełko z pamiątkami. Nie była uczuciowa, ale w pewnym sensie była sentymentalna. Kiedy zanurzała się we wspomnieniach, nie myślała już wcale o bólu głowy. Próbowała sobie przypominać. Wszystko.

Może wtedy, gdy podleczy pamięć, węch przestanie jej aż tak dokuczać?

Wyjęła z pudełka sznur i pogładziła go. Kiedyś pętał jej ręce. Jerzy tyle razy prosił ją, żeby go wyrzuciła, ale ona jakoś nie mogła się na to zdobyć. Wszystkie wspomnienia są ważne: i te dobre, i te złe. A to akurat było słodko-gorzkie.

Od maleńkości służyła u frau Grasse. Znajdka jakich wiele, przygarnięta tylko po to, by było komu myć podłogi i podcierać zadki potomstwu. Dobrze trafiła. Frau Grasse była sprawiedliwą panią, nie biła jej, rzadko podnosiła głos. A przy tym była wnikliwą obserwatorką: szybko dostrzegła, że jej podopieczna ma nadnaturalnie wyostrzony słuch i węch, oraz że pod mnogimi dziwactwami, przez które dla innych była jedynie ledwie wybrykiem natury, skrywa prawdziwy talent. I mimo iż pani Elżbieta miała trzy córki, właśnie Marzenę przyjęła do terminu.

Wiedźmiego terminu.

Taki zawód – nieugięcie sprawiedliwy, bo liczył się tylko talent i nijak nie dało się go udawać – nawet dziwaczna sierota mogła prześcignąć w nim fraulein z dobrego domu.

Dziewczynka, cierpliwie uczona warzenia ziół i tajników sztuki medycznej, cieszyła się, że może iść do ludzi z postępem oraz ulgą. Nienawidziła jednak rozmów z duchami i szwendania się po cmentarzach i najpewniej rychło odmówiłaby udziału w całym przedsięwzięciu… gdyby tylko miała jakikolwiek wybór. Ale sieroty nigdy nie mają wyboru.

Kiedy podrosła, przyzwyczaiła się już do tego, że jest dziwna, że w chwilach zdenerwowania drga jej powieka, że ma takie niezwykłe imię (Marzena nie pamiętała, kto je jej nadał). I do tego, że jest wiedźmą też.

Z nadzieją myślała też o możliwym zamążpójściu. To nie prawda, że czarownice muszą być samotne. Wprost przeciwnie. Cała Zielona Góra wiedziała jak to pani Elżbieta w ciągu roku od owdowienia, poślubiła herr Grassego, zamożnego kupca, który mógł przebierać w młodych dzierlatkach, a wybrał podstarzałą chudą kobietę z nieświeżą cerą. Jakim cudem? Otóż nie cudem, tylko sposobem. Marzena miała nadzieję, że po latach wiernej służby, gdy osiągnie odpowiedni wiek, jej pani wreszcie wyjawi jej jakim.

Ale nigdy się nie dowiedziała. Zanim to nastąpiło, jej panią oskarżono o czary. Mimo iż nieprzytomnie zakochany mąż walczył o nią do samego końca, została skazana i kat pozbawił ją życia w publicznej egzekucji. Przed śmiercią zdążyła jeszcze wydać na torturach wszystkie współpracowniczki, kilku wrogów, oraz… Marzenę.

Dla sądu jej sprawa była oczywista: w mieście rzemieślników, jeśli ktoś widział mocno zżytą panią i posługaczkę, jasne dla wszystkich było, że ta młodsza uczy się zawodu. Dlatego, na szczęście, proces nie trwał długo. Przesłuchania też nie: kto chciałby słuchać, jak takie dziwadło opowiada o spółkowaniu z diabłem? Od tego były ładniejsze.

Kiedy wchodziła na szubienicę, czuła się właściwie pogodzona z losem, właściwie pragnęła, by jej życie się skończyło. Wszystko ją bolało i wszystko ją drażniło: ciamkający kmiecie żujący ziarna słonecznika, wyraz samozadowolenia na twarzach tych na wozach z płatnymi miejscami – bo mieli najlepszy widok, smród oraz fakt, że najprawdopodobniej najbardziej śmierdziała ona. Nasilił się jej tik nerwowy i to chyba było największe upokorzenie: mrugała zawzięcie i niekontrolowanie na oczach całego miasteczka.

Zirytowana, zakryła oko dłonią i wówczas jej stopa ześlizgnęła się ze schodów prowadzących na szubienicę. Podtrzymała ją silna męska ręka, w absurdalnym w tych okolicznościach ludzkim odruchu. Marzena była pewna, że Jerzy nie miał czasu zastanowić się, co właściwie robi: że dotyka kogoś obcego swoimi nieczystymi rękami.

 Zauważyła mimowolnie, że jego skóra miała przyjemny, naturalny zapach. Spojrzała na swojego kata i uśmiechnęła się do niego: w absurdalnym ludzkim odruchu.

Miał głupią minę. Zakłopotany sięgnął po miecz. Marzena zdziwiła się. Byłoby miło zostać ściętą. No cóż, z pewnością milej niż powieszoną. Ale czy kat sam mógł podjąć taką decyzję? Ona nie wiedziała. On się wahał. I właśnie wtedy wypalił z tym głupim pytaniem.

Z początku nawet nie wiedziała, co do niej mówi. Później nie wiedziała, czy wierzyć własnym uszom, kiedy, skrępowany, powtórzył po trzykroć. Musiał powiedzieć to trzy razy, inaczej oświadczyny nie byłyby ważne. Nie w oczach rajców miejskich i rolników na wozach, którzy przyjechali tu oglądać coś innego, niż mężczyznę zakłopotanego obecnością kobiety.

Na szczęście, ożenić mógł się tylko raz. Tylko raz bezsensownie pozbawić ich uciechy.

Marzena nie wiedziała, kto i kiedy wymyślił osobliwy zwyczaj, ale rozumiała jego funkcję. Jeśli nie mógł wziąć dziewczyny za rękę bez zarażenia jej infamią, jak niby kat miał sobie znaleźć żonę? I kto chciałby gotować obiady dla mężczyzny, który czyści miejską kloakę?

Ona chciała.

A co innego miała zrobić?

Mistrz Małodobry wyratował ją od śmierci. Zgoda ze strony skazanej była, prawdę mówiąc, opcjonalna, ale i tak chciała. Właściwie to było bardzo miło z jego strony, że zapytał.

– Tyle razy prosiłem cię, żebyś to wyrzuciła – skrzywił się, wchodząc do izby i widząc zwitek starego pęta.

– Przecież wiesz, że nie mam ci za złe.

– Wiem. Wyrzuć.

Schowała za siebie pudło z pamiątkami i przysunęła się w jego stronę.

– Jerzy?

– Tak?

– Powiedz mi, czy ja wczoraj w nocy…

Milczał.

– … no wiesz, co ja robiłam? Nic nie pamiętam.

– Za dużo pijesz.

– Wiem, wiem, przestanę, obiecuję. Ale powiedz, czy ja wczoraj spałam w domu?

To wszystko, co miała. Wspomnienia zamknięte w tym pudełku wydawały jej się klarowne i czyste. Reszta gdzieś umykała. Marzenia nie pamiętała, kiedy wprowadziła się do katowskiej wieży, jak zazwyczaj spędzali Wielkanoc, ani dlaczego nie mieli dzieci. Pamiętała tylko tę zimę, ciągnącą się miesiącami i nieustępliwą – a i to tylko we fragmentach, strzępkach myśli. Zupełnie, jakby wprowadziła się tu pod koniec jesieni.

– Spałaś jak zawsze – skłamał. Wiedziała, ponieważ usłyszała kłamstwo w zaciśniętej krtani, a on wyczytał to w jej twarzy. – Zresztą, nieważne: spałaś czy nie spałaś. Zostaw to. Nieważne.

I wziął ją w ramiona w ten właściwy tylko jemu sposób, który sprawiał, że zapominała o wszystkim innym, nawet bez kwaśnego zielonogórskiego wina.

 

*

Wysunęła się z posłania i natychmiast poczuła gęsią skórę na całym ciele. Wyjrzała przez okno: pobliskie pola spowijała mgła i ta mgła ciągnęła ją do siebie. Odganiała sny, niemal wołała.

Wyszła z domu, stąpając tylko po tych deskach, które nie skrzypiały – nie chciała go obudzić. Jutro będzie mieć ciężki dzień: wyłapywanie świń wałęsających się po rynku, przesłuchanie w „domu kijów”, a po południu egzekucja.

Jak zwykle, najpierw odrobinę się wahała. Jej ciało, ciekawość, wszystkie zmysły, kierowały się ku polom i mgle, ku zapachowi zmarzniętej gleby, zupełnie, jakby Marzena do niej należała i teraz jej pani ją wołała. Z drugiej strony: wcale nie chciała iść. Widziała w życiu wiele dziwnych rzeczy, sprzecznych z prawami natury, mrocznych i niepokojących i przeczuwała, że jeśli posłucha się mgły, można już nigdy nie wrócić. Albo wrócić w postaci, która powinna raczej pozostać w dziczy.

Dom kata leżał za murami Zielonej Góry i Marzena musiała przejść przez bramę, żeby dostać się do winiarni, ale nie miała z tym większych problemów: jeden strażnik spał, a drugi sapał na jakiejś dziewczynie. Szła szybkim krokiem, próbując nie myśleć o wiosennych mgłach.

Nadłożyła drogi, by móc iść w górę biegu Złotej Łączy i obserwować jak rzeka, mająca swoje źródło w Winnym Grodzie, zabiera ze sobą nieczystości. Patrzyła na wartki nurt, napędzany topniejącym śniegiem – i czuła świeży powiew czystego powietrza, a także… spokój. To właśnie robili: ona i Jerzy, oczyszczali miasto ze wszystkiego, co stare, zepsute, co blokuje miejsce nowemu. Usuwali padlinę i kloakę z ulic, oraz bezpańskie psy i świnie wałęsające się po Zielonej, wycinali czyraki i nastawiali złamane kończyny, a także, tak, eliminowali przestępców. To było nie mniej ważne. Ktoś musiał to robić, by gród nie pogrążył się w zepsuciu, a ten ktoś, to był kat. Deus impios punit – głosił napis na miejskiej szubienicy. Bóg karze bezbożników. Ale tak naprawdę Bóg miał lepsze rzeczy do roboty, a karaniem grzeszników trzeba się było zająć samemu. Tak samo jak trudno było oczekiwać, że po porannym wypróżnieniu, stwórca osobiście podetrze komuś dupę.

Tylko że ludzie nie lubili o tym myśleć. Nie chcieli pamiętać, że są ludźmi i że częścią ich spuścizny są fekalia, grzech i śmierć. To nie było miłe. I zabawne, że kat, który tego wszystkiego dotykał, aby oczyścić i uzdrowić, stawał się automatycznie zły, a tyłki, które fekalia wydzieliły – wciąż zajmowały najlepsze ławki w kościele.      

Drogę Marzeny zastąpiła postać owinięta w zgrzebny koc: mężczyzna w sile wieku o sprężystym kroku, może nieco niedomyty, ale pachnący zdrowiem. Marzena rozpoznała ten zapach, wiedziała, kto w Zielonej Górze tak pachnie. On też musiał ją rozpoznać, i musiał wiedzieć, że nie zaczepia się żony kata.

– Sakiewka – powiedział. Najwyraźniej był zdrowy, ale niedoinformowany.

Sięgnęła za połę płaszcza, bez większego żalu: pieniądze były tylko pieniędzmi; ale w tej samej chwili zadrgała jej powieka. Poczuła się upokorzona i zawahała się wpół gestu.

Napastnik wyjął duży nóż i przejechał nim po swoim przedramieniu, prezentując krew o bardzo soczystym odcieniu czerwieni.

– I tak wezmę – poinformował. – Lepiej nie walcz, drgające oczko. Przecież wiesz, już to przerabialiśmy.

Przerabialiśmy?

Mężczyzna roześmiał się charkliwie, błyskając silnym białym uzębieniem.

– Wtedy cię nie tykałem, bo się brzydziłem. Tylko pieniądze zabrałem. Ale teraz… może mi bardziej wszystko jedno… – postraszył. – Więc lepiej się pospiesz, zanim mnie najdzie chętka.

Oczko drgało.

– No już, łajno masz w uszach, czy jak? I nie myśl, że cię rano mężuś pomści, bo oboje wiemy, że mu nie powiesz. Będziesz się wstydzić, żeś się znów po nocy w rynsztokach szlajała.

Myślał bardzo logicznie. Marzena uważnie wsłuchiwała się w jego słowa i nie słyszała w nich okrucieństwa, czy bezmyślnej wrogości, słyszała zdrowy rozsądek i czystą, staranną dykcję. Szanowała go. Każdy ma jakąś pracę. Nie zawsze podziwianą i lubianą przez innych. Ale prawda była taka, że jak każde miasto potrzebuje swojego kata, tak każde miasto musi mieć swoich opryszków.

Sięgnęła po sakiewkę, a on mruknął, zadowolony.

I wtedy stało się coś zadziwiającego: z bramy wytoczył się młody chłopak, dziecko jeszcze właściwie. Marzena widziała go pierwszy raz w życiu.

– Zostaw ją! – zawołał i przeczesał mocno przerzedzone włosy na głowie. Mięśnie drgały mu spazmatycznie, a ciało pokrywały zaczerwienione krosty. Nie był ani zdrowy, ani logicznie myślący.

Syfilis – rozpoznała od razu Marzena. Choroba była zaawansowana, chłopak nie miał szans doczekać wiosny.

Napastnik obrócił się w kierunku wyrostka i rzucił krótko:

– Won, pókim dobry!

Nie było rechotu, ani prześmiewania, tylko krótkie polecenie. Chłopak nie usłuchał. Ani jej, gdy dodała:

– Odejdź.

– Zostaw panią! – powtórzył.

Mężczyzna nie tracił czasu na dalsze dyskusje. Przypadł do chłopaka i wymierzył mu kilka porządnych kopniaków – akurat tyle, ile wystarczyło, by młody zwinął się na bruku, i więcej nie wstawał.

Marzena oddała sakiewkę.

A potem poszła do winiarenki, napić się młodego wina prosto z beczki, na kredyt.

 

*

Mogła napić się w domu. Nie musiała przemierzać całego miasta, wydawać tylu pieniędzy, pić z pobrudzonego kubka. Ale to nie było to samo: dawało raczej upodlenie niż ucieczkę, a w tej chwili upodlenia miała pod dostatkiem. Musiała być winiarnia, musiał być gwar, musiał być jakiś człowiek dogorywający w kącie – w gorszym stanie niż ona, tak by mogła poczuć się tam tylko przejazdem.

Mogła napić się lepszego wina. Miała bardzo czułe kubki smakowe i one owszem, informowały ją, że pije właśnie ocet. Zresztą, nie tylko kubki smakowe: o właściwościach zielonogórskiego wina wielu wypowiadało się z przekąsem. Na przykład, że w mieście wcale nie potrzeba kata – aby wykonać karę śmierci, wystarczy przywiązać skazańca do ławy z butlą napoju i rano znajdzie się go martwego, z przeżartym żołądkiem. Może to i prawda. Ale takie właśnie wino rosło na kwaśnej, bielicowej ziemi, która była jej ziemią, i innego nie chciała pić.

Zanurzyła zatem usta w niemytym kubku i delektowała się tą chwilą oczekiwania na przyjemny szmer w głowie.

Co to on powiedział? „Tak, jak poprzednim razem”? Czyżby obrabował ją już kiedyś, już kiedyś spotkał w ciemnym zaułku? Nie, to bez sensu, takiego zdarzenia raczej by nie zapomniała. A jednak, mężczyzna nie wydawał się być obdarzony fantazją. Byłoby to sprzeczne z jego świeżym zapachem i żelazną logiką.

Cóż, może pomylił ją z kimś innym.

Tak samo, jak młodzieniec w bramie pomylił ją z osobą potrzebującą pomocy.

I zapewne gorzko tego pożałował.

 

*

Obudziła się, zlana potem i natychmiast uświadomiła sobie, że jest już bardzo późno. Nie pamiętała, kiedy i jak dotarła do domu, jedyne, co pamiętała to jak na odchodnym przyjacielsko szturchnęła wieniec na tyczce przed winiarenką. Widać po wszystkim jakoś doczołgała się do siebie i walnęła na łóżko. Czy go obudziła? Czy był zły?

Dlaczego znów poszła do winiarni? I gdzie zapodziała miedziaki, które odłożyła na krawcową?

Tradycyjnie zaczęła dzień od sprzątania. Przetarła stół trzy razy, a potem zabrała się za szorowanie podłogi. Mechaniczne ruchy drucianej szczotki, i zmęczenie mięśni sprawiły, że myśli zaczęły snuć się same z siebie. Przed oczami stanął jej owrzodzony chłopak, którego ktoś zaciekle katował, kopnięciami, precyzyjnymi uderzeniami w głowę. Wydawało jej się, że ten ktoś usiłuje go zabić.

Na szczęście zaraz do izby wpadli katowscy parobkowie i musiała skupić się na wydawaniu rozkazów: „co zrobić, pani, z wyłapanymi świniami?”, „jakie narzędzia przygotować na dzisiejsze przesłuchanie?”, „czy przypadkiem, nie czyściłaś już pani tej podłogi wczoraj?”, „nie, nie, oczywiście, że to nie moja sprawa, a w ogóle to pewnie mi się wydawało”, „tak, tak, szubienica zamieciona i zapadnia sprawdzona trzy razy”, „mamy sprawdzić sześć razy?”, „oczywiście”.

Ciągle trzeba im było powtarzać, że szubienica stoi poza murami miasta i nie wiadomo, kto dla zabawy przy niej majdruje i co za pomysły przychodzą podróżnym do głowy. Podróżnym, dla których miała być wyraźnym sygnałem, że prawo w Winnym Grodzie jest przestrzegane.

– Już do roboty, nieroby jedne! – zawołał od progu Jerzy i parobkowie rozpierzchli się niczym myszy na sianie. – Jeden niech zostanie, jest dodatkowa robota – dodał.

– Co za robota? – spytała Marzena.

– Ciało pogrzebać trzeba. Ale wcześniej spalić.

– Kto umarł?

– Przyjezdny jakiś – Jerzy wzruszył ramionami. – Akurat dziś musiał, jego mać! W mieście panika: dżuma, dżuma, bo wrzody na nim znaleźli, i wyobrażają sobie nie wiadomo co, więc nie dadzą ciału poleżeć nawet do południa, trzeba wywieźć i spalić. Janek, chwytaj się za taczki i łopatę, i leć tam wywieźć zwłoki, ino prędko!

Janek oczywiście nie chciał i cofnął się do kąta jak dziecko, które nabroiło. Jerzy machnął ręką, zniecierpliwiony i poszedł sam narażać się na zarażenie. Pognał i Marzena nawet nie zdążyła go spytać, czy ten przyjezdny był stary, czy młody.

 

*

Szykowała się na miasto, niby to pozałatwiać sprawunku, ale tak naprawdę zasięgnąć języka o niespodziewanej śmierci. Męczyła ją sprawa tego młodzieńca, który jej się przyśnił. A jeśli to ten sam, który umarł? Jej sny często się sprawdzały i Marzena wierzyła, że śnią jej się po coś. Najczęściej nie wiedziała po co.

Kiedy wzuwała buty, zauważyła, że jeden obcas jest obluzowany i westchnęła ciężko. „No trudno, przy okazji sprawunków, trzeba będzie też zahaczyć o szewca”, pomyślała, udając przed sobą samą, że to, co dostrzegła na obcasiku, to wcale nie jest zaschnięta krew.

Szła, lekko utykając, musiała w nocy jakoś źle się ułożyć, i teraz łupało ją w prawym kolanie, ale nikt nie zwracał na nią uwagi, bo na rynku utworzyło się spore zbiegowisko, pochłonięte zupełnie czym innym. Słowo „dżuma” było na ustach wszystkich. Wyglądało na to, że nawet nie będzie musiała specjalnie wypytywać o zmarłego – zaraz jakaś matrona i tak jej wszystko opowie. Postanowiła przeczekać, aż tłum trochę się przerzedzi i pchnęła ciężkie drzwi szewskiego zakładu.

W środku od razu usłyszała wysoki, skrzekliwy głos.

– Dzień dobry, frau Edelmanin.

Mieszczka obróciła się, obdarzyła Marzenę niewidzącym spojrzeniem i natychmiast zwróciła się z powrotem do szewca, podjęła przerwaną opowieść:

– …same nieszczęścia ten Grunberg nękają, pożary, wojny, morderstwa, a teraz jeszcze dżuma.

Szewc pokiwał głową, pochylony nad jakąś przechodzoną zelówką.

– To wszystko przez te czarownice.

– Tak… tak. – Szewc pokiwał głową, jakby podawała mu właśnie przepis na jabłecznik.

Herr Mende to mnie chyba w ogóle nie słucha.

Szewc pokiwał głową, a potem podniósł ją i skrzywił wargi w przekornym uśmiechu:

– Ano słucham, słucham, niestety. Ino nie wiem, po co, bo frau Edelmanin durś to samo godo i godo. Co dla szanownej pani? – zwrócił się do Marzeny, a ta podała mu obluzowany obcas. – To się prosto naprawi, czeladnik sobie poradzi – powiedział i zawołał „Janeeek” gdzieś w głąb pomieszczenia.

Czeladnik nie spieszył się z odpowiedzią, ale w końcu pojawił się w drzwiach prowadzących na zaplecze: mężczyzna w sile wieku, o zdrowym uzębieniu, którym błysnął, uśmiechając się do Marzeny. Mimowolnie zauważyła jego świeży, mydlany zapach.

– Dzień dobry, frau Edelmanin, dzień dobry, frau Szafranek. 

Wymowę miał poprawną i bardzo rzeczową. Obserwując go, Marzena była pewna, że w życiu rządzi się wyłącznie żelazną logiką, choć przecież do tej pory tylko się pojawił i powiedział „dzień dobry”, a ona znała go tylko z widzenia: ot, tyle, by pozdrowić, gdy mijała go w bramie. Na swój sposób go lubiła, za tę wyraźną wymowę i zapach mydła, ale też coś w nim ją niepokoiło.

Odpowiedziała nieśmiałym uśmiechem, a on, nie wiedzieć czemu, zarechotał. Po czym zabrał się za reperowanie obcasika.

– Dobrze sobie radzi – stwierdziła.

Szewc pokiwał głową.

– W przyszłym roku egzamin mistrzowski zdaje.

– No wie pan! – oburzyła się frau Edelmanin. – Tak wcześnie?

– A co? Mam czekać aż mu siwizna włosy oprószy?

Frau Edelmanin wydęła usta, bezgłośnie.

Szewc musiał tojednak dosłyszeć, gdyż rozsierdził się jeszcze bardziej:

– Mam, tak, jak wy, nie dopuszczać czeladników do zawodu, bo Polaki?

Frau Edelmanin odpowiedziała mu samym spojrzeniem.

W powietrzu można było zawiesić siekierę.

– To kogo to znowu zabili? – zainterweniowała Marzena, sama nie wiedziała, co ją podkusiło.

– A skąd wie, że zabili? – zdziwiła się znacząco frau Edelmanin. Marzena tylko wzruszyła ramionami. – Nie wiadomo czy zabili, łeb sam se mógł o bruk roztrzaskać, ale skoro frau Szafranek twierdzi, że zabili, to pewnie ma lepsze informacje… Ciekawe czy przypadkiem nie z pierwszej ręki?

Marzena zachowała kamienną twarz.

– A kupiec Wolf – insynuowała dalej żona sukiennika – był ostatnio u mnie i opowiadał o jakiś dziwnych siniakach na skórze, jakby od ugryzienia, co je zobaczył u katowej jak mu nos nastawiała.

Czeladnik podał Marzenie naprawiony but i dziewczyna wypadła na zewnątrz, nawet się nie żegnając. Czuła, że oblewa ją na przemian zimny i gorący pot.

To, że frau Edelmanin jej nie lubiła, nie było niczym nowym, nie cierpiała niemal każdego, kto śmiał oddychać tym samym powietrzem. Ale że Wolf zaczynał opowiadać na jej temat takie rzeczy? Jeśli wie frau Edelmanin, to zaraz i całe miasto będzie wiedziało. Ten spanikowany, rozplotkowany, przesądny gród, który swego czasu słynął z palenia czarownic.

A przecież tamten bezzębny starzec musiał odejść, rodzina nie była już w stanie go wyżywić. Zaraz, chwileczkę, jaki znowu starzec? Marzena przywołała siebie do porządku: niekiedy sny mieszały jej się z rzeczywistością, a w chwilach silnych emocji wszystko zlewało się w urywki wrażeń i niczego nie była już pewna.

Wiedziała tylko tyle, że musi się dowiedzieć, co to za zadżumiony zmarł ostatnio w mieście.

...

Ponieważ nakład się wyczerpał, teraz możecie pobrać zakończenie tutaj, w zamian proszę tylko o adres email: